Grzesiuk w nich gra

zdjęcie: Grzesiuk w nich gra / fot. nadesłane
fot. nadesłane
Film dokumentalny „Grzesiuk. Ferajna wciąż gra” wejdzie niebawem do ogólnopolskiej dystrybucji. O tym, jak to się stało, że wydawnictwo książkowe Prószyński i S-ka zajęło się produkcją filmu, Anna Mieczkowska („Skarpa Warszawska”) rozmawia z Magdaleną Zaleską, szefową działu promocji i producentką wykonawczą, oraz z reżyserem Jarosławem Wiśniewskim.
REKLAMA
Mało Ci było?

MZ: No tak! Zastanawiałam się, co by tu jeszcze zrobić, żeby przypomnieć ludziom Grzesiuka. Jak wiadomo, zaczęliśmy od biografii „Grzesiuk. Król życia”, ona bardzo fajnie zaskoczyła, ludzie zaczęli bardziej interesować się panem Staśkiem. Na fali tego, w porozumieniu ze spadkobiercami Grzesiuka, wznowiliśmy bez cenzury jego kultową trylogię, przez cały 2018 rok odbyło się wiele spotkań, na które czytelnicy przychodzili tłumnie. Ale potem pomyślałam sobie: „kurczę, ile można robić spotkań z gadającymi głowami?”. Przecież Grzesiuk jest postacią, która zasługuje na silną społeczną pamięć. Uderzyło mnie też, jak wiele osób reaguje bardzo entuzjastycznie akurat na niego. Przecież jest tyle świetnych postaci z tego okresu, zdolniejszych niż on, ładniej śpiewających, a jednak to właśnie Grzesiuk gdzieś tam tkwi w Janku Młynarskim, który kultywuje jego muzykę, jego książki ciągle żyją, młodzi ludzie odkrywają je na nowo. I w zasadzie to są niezmienne rzeczy: każdy młody chłopak jak dorasta, chciałby być takim cwaniakiem, urwisem, który ma łobuzerski urok i trochę chodzi po krawędzi, ale zawsze wychodzi cało z tarapatów. Akurat pracowałam nad planem promocji Na marginesie życia, gdy przyszedł do mnie Bartek Łubisz z Ludzi TEGO Miasta z obecnym tu Jarkiem Wiśniewskim, i mówią: „słuchaj, mamy taki pomysł, żeby zrobić film o Grzesiuku”.  Pomyślałam „to jest to!”, poza tym zobaczyłam w chłopakach ogromny zapał i miłość do pana Staśka, a nie mógł się do tego zabrać ktoś, kto nie czuje Grzesiuka, kto nie rozumie jego muzyki, nie czuje jego tekstów, kto by to po prostu „odwalił”. W ten temat trzeba było wejść naprawdę głęboko. Stwierdziłam: raz kozie śmierć, zaryzykujmy. Udało mi się przekonać prezesa wydawnictwa, żebyśmy zostali producentem tego filmu.


To dosyć nietypowe, że wydawca książkowy zostaje producentem filmu.

MZ: Lubię robić nietypowe rzeczy.


No to dlaczego w takim razie zgłosiliście się do Magdy, skoro to nie jest typowe?

JW: Głównie przez to, że wydawnictwo wznowiło dzieła oraz wydało biografię Stanisława Grzesiuka. My z Bartkiem już wcześniej rozmawialiśmy o tej biografii i w okolicach Festiwalu Grzesiuka zauważyliśmy, że jest duża pompa, jest zainteresowanie tą postacią. Stwierdziliśmy, że można by było zrobić coś jeszcze, skoro jest już biografia, skoro są książki pozbawione ingerencji cenzorskich. Uznaliśmy, że możemy zrobić o nim film dokumentalny. Z początku miał to być film czysto biograficzny, zbieraliśmy bohaterów, zastanawialiśmy się, kogo do tego projektu wciągnąć. Iza Laszuk, wnuczka Grzesiuka, była oczywistym wyborem, ale chcieliśmy też zaprosić osoby, które nie są z nim spokrewnione, ale czują go, noszą w sercu. Dotarliśmy do kilku takich postaci. Natomiast w fazie przygotowań i po burzy mózgów stwierdziliśmy, że trochę sobie podniesiemy poprzeczkę i zamiast filmu biograficznego zrobimy film o tych ludziach, którzy wspominają Grzesiuka i kultywują jego dzieła. Udało nam się dotrzeć do profesora Rurawskiego, który jest jednym z ostatnich żyjących przyjaciół Stanisława Grzesiuka, do Eugeniusza Śliwińskiego, który był w tym samym obozie w czasie wojny. Nie mogło zabraknąć Janka Młynarskiego, Bartka Janiszewskiego. To są osoby, które cały czas gdzieś wokół Grzesiuka się kręcą, które pojawiają się czy to w mediach, czy gdziekolwiek indziej, są z nim kojarzone. I poszło, ruszyły zdjęcia.


Ale przecież filmy o Grzesiuku też już wcześniej powstały. Czułeś taką potrzebę dopowiedzenia czegoś jeszcze?

JW: Poprzedni film, czyli Chłopak z ferajny, jest sprzed kilkunastu lat, bodajże z 2006 roku. Nie chodzi o to, że nie jest aktualny. Natomiast był bardziej biograficzny, wspomnieniowy, a trochę się przez te lata wokół Grzesiuka nowych rzeczy zadziało. Tam muzyczną oprawę robił Szwagierkolaska, trzeba przyznać, że wykonał fantastyczną robotę. Ale zabrakło mi tej energii, która jest we współczesnych ludziach, obecnych w naszym projekcie.

MZ: I tamten film nie wyjaśnia, dlaczego Grzesiuk jest takim fenomenem, dlaczego zdobywa serca kolejnych pokoleń.


No tak, bo w Waszym filmie chyba jedyną osobą, która osobiście znała Grzesiuka, jest profesor Rurawski. Wszyscy inni, którzy się wypowiadają, nie mieli szans go poznać.

MZ: Były więzień kojarzy go z Warszawy, o czym mówi w naszym filmie, no i oczywiście z obozu, gdzie Grzesiuk chodził po barakach, grał na bandżoli i śpiewał, za co współwięźniowie zrzucali mu z łóżek papierosy.

JW: Widział tę sytuację, choć nie był kolegą Grzesiuka. Ale wracając do współczesnych, ta energia w ludziach wciąż jest. I choć Warszawa prężnie się rozwija, a jej mieszkańcy wciąż dokądś pędzą, to jednak pamiętają o Grzesiuku. On nie znika. Ja już układam w głowie scenariusz na kolejny dokument, ale szczegółów nie będę zdradzał.


Gdy oglądałam ten film – być może nawet nie mieliście takiego zamiaru, żeby to pokazywać – zwróciłam uwagę, że trudno jest uchwycić tę Warszawę Grzesiuka, że tego już nie da się pokazać. I nawet jeśli byliście w miejscach, które są z nim związane, to brakuje w nich tamtego klimatu.

JW: Warszawa bardzo się zmieniła. W filmie biograficznym na pewno korzystalibyśmy z archiwalnych ujęć przedwojennej Warszawy, ale to też nie byłyby miejsca stricte związane z Grzesiukiem. Tamtej Warszawy już nie ma. Powstają nowe biurowce, nowe budynki mieszkalne. A to, co zamierzchłe, niszczeje. Zostały pojedyncze perełki, więc trudno pokazać te miejsca. Oczywiście, ulica to ulica i jest w tym samym miejscu, natomiast budynków z tamtych czasów próżno szukać.


Zmienia się też kontekst, bo nawet jeśli ktoś tak jak Janek Młynarski gra muzykę Grzesiuka, śpiewa jego piosenki, to też w trochę innym otoczeniu, w innej sytuacji niż Grzesiuk, prawda?

JW: Tak. Grzesiuk słynął z tego, że był w stanie gdziekolwiek na ulicy czy nawet w tramwaju wyjąć nagle bandżolę i zacząć na niej grać, więc to są sytuacje, których dzisiaj na mieście za bardzo się nie obserwuje. Jeszcze parę lat temu mogliśmy zobaczyć Orkiestrę z Chmielnej, która przygrywała bodajże przy Domach Towarowych Centrum czy w przejściu podziemnym przy Rotundzie. Dzisiaj takiej muzyki słucha się raczej na koncertach, chociaż Janek opowiadał mi, że robią czasami takie akcje, że na przykład na ulicy Brzeskiej wchodzą w podwórka i zaczynają grać. To też jest fenomen. Przydałoby się więcej tego w obecnej Warszawie. Mamy grajków grających na gitarach na ulicy, ale to nie jest to. Tamta muzyka była, można powiedzieć, czysto warszawska i po wojnie przypominała ludziom czasy przedwojenne. Bandżola i mandolina były wtedy bardzo popularne. Dzisiaj można mówić o ich renesansie, bo wiemy od pana Bogusława Poniatowskiego, który odrestaurował bandżolę Grzesiuka, że jest ogromne zainteresowanie tego typu instrumentami. On jest lutnikiem od wielu lat, i gitary, które dotąd naprawiał, wychodzą z mody, a wchodzi coraz więcej bandżolek i mandolin.

MZ: On nawet w filmie mówi, że teraz naprawia więcej bandżoli niż gitar. To jest symptomatyczne. Ale właśnie tym bardziej ważne są oddolne inicjatywy. Wiadomo, budynków już nie ma, ale ważniejszy jest duch. I to, co my robimy, co robi Janek Młynarski, Festiwal Grzesiuka z Teatrem Baza, wy jako „Skarpa Warszawska” – to ciągłe pokazywanie i przypominanie o tym, że potrzebny jest punkt odniesienia, pewien wzorzec. Janek powiedział fajną rzecz: przez to, że Warszawa ciągle się rozwija, że ciągle przyjeżdżają tutaj nowi ludzie, a takich prawdziwych warszawiaków jest już mało, to brakuje jakiegoś wspólnego mianownika, a ludzie potrzebują społecznej tożsamości. I myślę, że Grzesiuk jest taką postacią, która mogłaby stanowić wspólny mianownik, nawet dla przyjezdnych, bo przecież urodził się poza Warszawą.


Mnie też uderzyło to, co powiedziała jego wnuczka, Izabela Laszuk, że żadne muzeum, żadna instytucja nie była zainteresowana tą spuścizną, którą ona chciała przekazać.

MZ: I całe szczęście! [śmiech]


No teraz wychodzi na to, że tak.

MZ: Też byłam w szoku, ale potem pomyślałam, że nie ma przypadków, nie w takich kwestiach, i że jednak pan Stasiek gdzieś tam sobie na górze stwierdził: „o nie, spuszczę pomroczność jasną na tych ludzi z muzeów, żeby oni w ogóle nie pomyśleli, że chcą pamiątki po mnie”. No a potem to już się potoczyło. Pojawił się Janek, pojawił się Bartek Janiszewski. I po nitce do kłębka…

JW: Dzięki temu to wszystko ruszyło. Jeżeli te przedmioty, pamiątki nie trafiły do muzeum, to napędziły tę obecną sytuację, dzięki nim powstały i książki, i biografia, i film. Teraz dopiero z czystym sumieniem można oddać wszystko do muzeum, może będą bardziej zainteresowani.


Na pewno plusem tego, że to nie trafiło do muzeum, jest to, że teraz łatwiej jest sięgnąć po te pamiątki i je twórczo wykorzystać, bo przecież wnuczki chętnie to udostępniają. A z instytucjami to wiadomo, jak jest: trzeba by pisać jakieś podania, czekać na podpisy dyrektorów.

MZ: Wyobraźmy sobie, że bandżola znalazłaby się w muzeum. Nie mielibyśmy nagranego przez Izę komórką Janka Młynarskiego, który zaczyna pierwszy raz grać na bandżoli i widać, jak on to przeżywa, trzyma instrument tak, jakby trzymał dziecko. Zresztą potem w filmie też to widać: bandżola leży na stole u lutnika, który coś przy niej dłubie, ale Janek cały czas trzyma rękę w pobliżu, musi mieć fizyczny kontakt z bandżolą [śmiech]. To jest niesamowite, powiedziałabym nawet, że jest to więź duchowa, metafizyczna.


Rozumiem, że ludzi nie trzeba było długo namawiać do tego, żeby wystąpili w filmie? Czy ktoś miał jakieś opory?

MZ: Jeden taki się znalazł, z charakterkiem [śmiech].

JW: Jedna osoba się znalazła, która na wstępie zaznaczyła, że już wszystko o Staśku w swoim życiu powiedziała – był to profesor Rurawski. Przekonywałem go, że to wszystko znalazło się w biografii, natomiast teraz chcemy to pokazać w filmie, i że nam bardzo zależy, bo jest jedną z ostatnich  osób, które znały Grzesiuka. Więc na koniec rozmowy pan Józef powiedział: „na razie jestem na nie, ale niech pan do mnie zadzwoni w przyszłym tygodniu”. Więc tu takie światełko się pojawiło i miałem cichą nadzieję, że jednak się uda. Zadzwoniłem po tygodniu, potwierdził, że jednak chętnie weźmie udział w projekcie. Bardzo się ucieszył. Byliśmy u niego z wizytą już po nagraniu, po premierze w Warszawie, na której go nie było. Bardzo nam dziękował, że został wciągnięty w to przedsięwzięcie. Obiecał, że chętnie weźmie udział w kolejnych projektach, tak że otworzył się, jednak go pan Stasio pobudził do działania.


Akurat profesor to skradł show w tym filmie!

MZ: Tak, bo to jest nietuzinkowa osobowość. Jak się z nim obcuje, to trochę tak, jakby się obcowało z Grzesiukiem. Podejrzewam, że nie bez powodu oni się tak świetnie dogadywali mimo różnicy wieku i pochodzenia z różnych środowisk. W ogóle im to nie przeszkadzało. Ale to jest właśnie to. To jest ta energia, ta prawdziwa radość życia, która łączy ludzi, a którą ciągle w Rurawskim widać. Przecież jak on w naszym filmie opowiada anegdotę o tym, jak dzieciak próbuje wycyganić zegarek od kolesia z innej dzielnicy, to on się nagle zamienia w tego dzieciaka, mamy przed sobą pięcioletniego chłopca zamiast staruszka. To jest niesamowite.

JW: To jest człowiek, który ma 88 lat, ale umysłowo pozostał czterdziesto-, pięćdziesięciolatkiem. Film nie miałby takiego wydźwięku, gdyby nie on.


A co było najtrudniejsze przy realizacji filmu?

JW: Najtrudniejsze było poradzenie sobie z czasem. Na produkcję i postprodukcję zostało nam do premiery półtora miesiąca. To zabójcze tempo. Mnóstwo stresu przy tym było, tym bardziej że mieliśmy problem ze złapaniem na nagranie Janka Młynarskiego i udało się dosłownie w ostatniej chwili; już pojawiły się zapowiedzi premiery w mediach, a jeszcze nie były skończone sceny z Jankiem. To było najgorsze – ten czas, który jest do pokonania.


A przy montażu dużo materiału wycięliście?

JW: Montaż też był dosyć ciężką sprawą, dlatego że większość tych wypowiedzi jest bardzo ciekawa. Nagraliśmy około 400 minut materiału, samych wypowiedzi, a w filmie znalazło się około 60, więc to była prawdziwa bolączka, gdy razem z Magdą wybieraliśmy fragmenty do filmu.

MZ: Ale nie kłóciliśmy się.

JW: Był wspólny kierunek, ale niektórych elementów trudno było się pozbyć. Taką w miarę finalną wersję jeszcze raz obejrzeliśmy, i jeszcze raz, i z bólem serca jeszcze niektóre rzeczy wycinaliśmy. Ale w międzyczasie ja coś jeszcze znajdywałem i dodawałem na to miejsce. Więc… lepiej zrobić to w dwóch częściach niż naraz zaserwować ludziom dwie godziny oglądania.


A kto przesłuchiwał archiwalne nagrania, żeby wybrać fragmenty narratora, którym jest sam Stanisław Grzesiuk?

MZ: Oboje. Poszliśmy do Polskiego Radia, otrzymaliśmy tam bardzo dużą pomoc od pani Małgosi Baruckiej, która jest ekspertką, jeżeli chodzi o nagrania z Grzesiukiem. Ona właśnie wyszukała w archiwach radiowych wszystkie audycje, w których wziął udział Grzesiuk. Przy czym od razu przyjęliśmy takie założenie, że nie wykorzystamy w filmie utworów w wykonaniu Grzesiuka. Chcieliśmy pokazać to, co jest nowe, przetworzone, czyli na przykład Warszawskie Combo Taneczne. Stanęło na tym, że wybieramy tylko te fragmenty, w których Grzesiuk opowiada, mówi. To było dosyć trudne: z czego zrezygnować, co wykorzystać. Ale niektóre fragmenty były dość oczywiste, na przykład tekst „klawo, jadziem!”. Od razu stwierdziłam, że on musi się znaleźć na  końcu filmu, po prostu musi wybrzmieć! Samo odsłuchiwanie tych archiwów było fantastyczną przygodą. Nie przesłuchaliśmy wszystkiego, bo przeskakiwaliśmy piosenki, ale siedzieliśmy w radiu ze trzy godziny. Tam są niesamowite materiały.


Domyślam się dlaczego, ale wyjaśnijcie sami, dlaczego świadomie zrezygnowaliście z muzyki w wykonaniu Grzesiuka.

MZ: Mogę powiedzieć za siebie. Nie chciałam po raz kolejny tego powtarzać – bo już takie rzeczy robiłam, że puszczałam na spotkaniach związanych z Grzesiukiem jego nagrania, to oczywiście bardzo się ludziom podoba. Natomiast w filmie chodziło nam o coś innego. To nie miało być o Grzesiuku, chociaż o nim też jest bardzo dużo, ale o ludziach tu i teraz, kim dla nich jest Grzesiuk, jak się przez niego realizują, jak się nim inspirują. Dlatego właśnie postawiliśmy umieścić w filmie współczesne realizacje. Jarek towarzyszył Combo na Festiwalu Konesera, tam ich nagrywał i mógł pokazać, jak ludzie reagują. I wśród publiczności widać nie tylko starszych ludzi, ale też młodych.

JW: To często zadawane nam pytanie: dlaczego nie ma tych oryginalnych piosenek. Myślę, że dobrze się stało, bo chcemy, żeby ludzie wiedzieli, że są formacje, które tamtą muzykę wciąż kultywują. A Stanisława Grzesiuka można posłuchać w każdej chwili z płyt czy w internecie. Na koncert Combo do Konesera nie przyszły wielkie tłumy, tylko osoby stricte zainteresowane tematem. A my chcemy pokazać większemu gronu ludzi, że ta muzyka wciąż żyje w nowych aranżacjach.

MZ: Ale pokazaliśmy również trochę inną stronę, chociaż też muzyczną – dzięki konkursowi, który zorganizowaliśmy na Facebooku, dotarliśmy do Adama Borkułaka, który jest z Olsztyna, o czym nie wiedzieliśmy, gdy przyznaliśmy mu I miejsce. Wygrał, bo opisał najpiękniej, kim jest dla niego Stanisław Grzesiuk. Na etapie zbierania materiałów do filmu stwierdziłam, że warto wykorzystać jego konkursową wypowiedź . Ale zaraz pomyślałam: „a dlaczego nie zaprosić samego chłopaka?”. Napisałam do niego, odpowiedział w ciągu pięciu minut. Zaproponowałam mu udział w filmie, oczywiście szalenie się do tego zapalił. A w międzyczasie się okazało, że on ma kapelę pod nazwą Kapiszony, że Grzesiukiem jest zafascynowany nie tylko literacko, ale też muzycznie, i postanowił z kolegami z zespołu nagrać kawałek ku czci Grzesiuka Boso, ale w ostrogach. Zresztą fragment tej piosenki wykorzystaliśmy w filmie. Wydawać by się mogło, że co wspólnego z Olsztynem ma Grzesiuk. Tymczasem okazuje się, że bardzo dużo. To samo mogę powiedzieć o naszej obecności na Targach Książki w Krakowie. Najlepiej sprzedającymi się tytułami na naszym stoisku były książki Stanisława Grzesiuka.

JW: Grzesiuk nie żyje w samej Warszawie, żyje w całej Polsce. Poza tym musimy pamiętać, że nie ma muzyki krakowskiej, nie ma muzyki wrocławskiej, nie ma muzyki olsztyńskiej, ale jest muzyka warszawska, jest muzyka lwowska. Gdzieś to musi rozbrzmiewać, nie tylko lokalnie w Warszawie.

MZ: Kiedy startowaliśmy z trylogią, ludzie niesamowicie się ożywili, że super, że w końcu, dlatego że tych książek brakowało. Od lat nie były wznawiane – to po pierwsze. Po drugie, to nie jest tylko chwyt marketingowy, że one są bez cenzury. Boso, ale w ostrogach ucierpiało najmniej, natomiast w Pięciu latach kacetu jest bardzo dużo dodanych fragmentów, wręcz cały rozdział na końcu, a Na marginesie życia urosło o sto stron, więc jest już zupełnie nową książką. Można  z niej na nowo, bardziej intymnie odczytać Grzesiuka. Widzę też po rewelacyjnej sprzedaży tych książek, że ciągle są potrzebne. Dziwię się, że Grzesiuka nie ma na liście lektur, ale będę nad tym pracować. Lubię mierzyć wysoko i chciałabym, żeby wszystkie jego książki znalazły się w kanonie lektur, choć mam świadomość, że albo nie nastąpi to od razu, albo nie obejmie wszystkich. Natomiast uważam, że Pięć lat kacetu jest książką, którą powinien przeczytać każdy, szczególnie w obecnych czasach, kiedy budzą się różne demony – nacjonalizmów, ekstremizmów i tak dalej. Grzesiuk napisał we wstępie – co zresztą zostało ocenzurowane i do dziś zastanawiam się dlaczego – że spisał te swoje wspomnienia po to, żeby jego dzieci wiedziały, co przeżył ich tata – i na tym kończyło się to zdanie w pierwotnych wydaniach, natomiast już uzupełnione o to, co zostało wycięte, brzmi: i na podstawie tych przeżyć nauczyły się nienawidzić faszyzmu i wojny. Dlaczego to zostało ocenzurowane? To bardzo ważne, bo ludzie zapominają, że nic nie jest dane raz na zawsze, również wolność.


Jest jeszcze coś, czego nie wiemy o Grzesiuku, co można o nim powiedzieć, pokazać?

MZ: Tak. 29 stycznia ukaże się książka pt. Klawo, jadziem!, wydana w tej samej serii co Grzesiukowy tryptyk. Znajdą się w niej niepublikowane wcześniej materiały, które można po części zobaczyć w filmie, czyli właśnie rękopisy, zdjęcia, pamiątki, telegramy przysyłane do rodziny po jego śmierci, ale przede wszystkim felietony i opowiadania, które albo nigdy nie zostały opublikowane, albo były rozproszone po różnych czasopismach, i po raz pierwszy zostały zebrane w jedną całość. A do tego jeszcze teksty piosenek. To będzie prawdziwa perełka dla fanów Grzesiuka! Ciekawa również z literackiego punktu widzenia: wiemy, w jaki sposób Grzesiuk pisał książki, ale okazuje się, że opowiadania i felietony pisał już zupełnie inaczej. To jest fascynujące, bo nie wszyscy patrzą na niego jak na pisarza, on też nie lubił siebie tak określać, ale rzeczywiście nim  był. W krótkich formach zaprezentował zupełnie inny styl.

Klawo, jadziem! będzie stanie się więc taką kropką nad i. Teraz będziemy pracować nad kolejnym, już dużo większym dokumentem. A w ogóle moim marzeniem jest, żeby Netflix zrobił serial o Stanisławie Grzesiuku…

JW: Muszę dodać, że 2018 rok zamknęliśmy filmem dokumentalnym, a 2019 rok otwiera to kolejne wydanie, więc klawo, jadziem!
 
PRZECZYTAJ JESZCZE
pogoda Wrocław
10.9°C
wschód słońca: 05:35
zachód słońca: 18:18
REKLAMA

Kalendarz Wydarzeń / Koncertów / Imprez we Wrocławiu

kiedy
2024-03-28 19:00
miejsce
Wrocławski Teatr Współczesny im....
wstęp biletowany
kiedy
2024-03-28 20:00
miejsce
Vertigo Jazz Club &...
wstęp biletowany
kiedy
2024-04-02 20:00
miejsce
WędrówkiPub, Wrocław, ul. Podwale...
wstęp biletowany
kiedy
2024-04-03 19:00
miejsce
Sala Koncertowa Radia Wrocław,...
wstęp biletowany